Porzucenie

Porzucenie

Porzucenie to taki stan kiedy jesteśmy w jakiejś sytuacji w relacji czujemy się w niej
bezpiecznie, ufamy, słyszymy deklaracje, obietnice, w które wierzymy, zapewnienia, a
potem, krótko mówiąc, dostajemy prztyczka w nos. Przepraszam za porównanie ale , to
trochę, jak ktoś bierze sobie psa, a potem go wyrzuca lub oddaje , bo z jakiegoś powodu
nie chciał lub nie dał rady się nim zajmować.

Porzuceń w życiu jest bardzo wiele i w różnych konstelacjach. Porzuca przyjaciel,
któremu ufaliśmy, porzuca mama swoje dzieci lub tata swoje dzieci, porzuca koleżanka
lub kolega w szkole, w pracy, bywamy porzucani. Są to sytuacje mniej lub bardziej
spektakularne. Dużo by pisać co do przykładów….

Tym razem chciałabym się pochylić nad porzuceniem, jakie sobie fundują ludzie, którzy się kochają, lub tak też sobie deklarują, czyli małżonkowie, partnerzy w relacji damsko-męskiej.

Kto zatem jest odpowiedzialny za porzucenie? Ten, kto porzuca, czy ten, który się
czuje porzucony? Czasem bywa tak, że i jedna i druga strona czują się porzucone, taplając
się w swoim nieszczęściu, próbując swoją niedojrzałością obarczyć tą drugą osobę.
Przede wszystkim w ogóle nie należy traktować tego w kategoriach niczyjej winy.
Zawsze wchodzimy w relacje z jakimś osobistym bagażem zranień , doświadczeń,
przekonań o sobie i ludziach. Zazwyczaj bywa tak, że porzucają się tak naprawdę obie
strony, to działa na zasadzie sprzężenia zwrotnego, tylko forma z wierzchu może
pokazywać, że ktoś kogoś bardziej porzucił, że ktoś jet ofiarą, a ten drugi przysłowiowym
porzucającym katem.

Bardzo to złudne myślenie, ponieważ ten porzucający wbrew
pozorom sam doświadczał porzucenia i nie wierzy, że ktokolwiek na tym świecie może
dać mu poczucie bezpieczeństwa i miłości. Wchodzi zatem w swoim życiu w schematy,
które w jego poczuciu, zupełnie nieświadomie, go przed tym obronią. Zaczyna , więc
używać bardziej, lub mniej świadomie ludzi, którzy stają na jego drodze. Nie jest w stanie
z lęku wejść w żadną trwałą , dłuższą relację. Daje mu to poczucie złudnego
bezpieczeństwa. Wejście głębiej w jakąkolwiek relację zaburza właśnie to owo złudne
poczucie bezpieczeństwa, ponieważ inaczej nie umie. Ponieważ kiedyś był w sytuacjach,
które zmusiły go do chronienia siebie. Ponieważ kiedyś, najczęściej, kiedy był dzieckiem,
odebrano mu nadzieję i wiarę , że ktoś może kochać, że może czuć się bezpiecznie.
Buduje relację do pewnego momentu, na tyle ile ona jest mu potrzebna z góry skazując ją
na porzucenie, ponieważ intencja u podstaw nie miała wymiaru miłości, lecz przybrania
strategii w razie czego obrony siebie i ucieczki z lęku przed porzuceniem.

Druga strona również się czuje porzucona, a zarazem też porzuca. Przybiera trochę inny
schemat postępowania. Ponieważ sama kiedyś doświadczyła porzucenia również , nie
potrafi , tak jak jej „ druga połówka” być w trwałym związku. Przeciwnie do swojego
partnera, oddaje całego siebie, rezygnując wręcz w sposób niezdrowy ze swoich potrzeb.
Cały jej świat to jej partner. Żyje w nieustannym lęku przed jego utratą, że to najlepsze co
mogło ją spotkać, a tym samym w ciągłym poczuciu powinności, że cały czas musi
zabiegać i dbać, aby nie zostać porzuconym. Cały czas prosić się o miłość.

Z drugiej zaś strony, przez swoją nadwrażliwość, paradoksalnie wszystkie reakcje jej partnera, które nie
idą po jej myśli, traktuje, jako ciągłe porzucanie i w efekcie porzuca. Oboje wreszcie są
tak zmęczeni tą sytuacją, że wreszcie następuje koniec relacji. Poczucie winy, obwinianie,
szukanie przyczyn na zewnątrz siebie, aby ból był mniejszy.
Oboje są pokrzywdzeni, natomiast samo pokrzywdzenie przez los nie stawia ich w równej
sytuacji. Jeśli ktoś czuje, że jest w jakiś sposób wykorzystywany, to oczywiście z racji na
zrozumienie bólu i historii tej drugiej osoby, raczej nie powinien sobie fundować tkwienia
w tej sytuacji, gdzie nie ma pochylenia nad sobą, uwagi, tej drugiej osoby, jeśli nie ma
szansy na zmianę z tej drugiej strony. To już jest bardzo indywidualne.

Potem niestety scenariusz się często powtarza, bo wydaje nam się, że tam gdzie nas nie
ma, to trawa jest bardziej zielona. Czyli, że z innym, inną to będzie lepiej…. bo on, ona są
inni, lepsi. Oczywiście, czasem , a nawet w sumie często, zdarza się tak, że wchodzimy w
nowe związki i akurat one okazują się faktycznie lepsze, bo druga strona daje swoją
postawą nam szansę na rozwój i zmianę, to jest bardzo ważne.

Jak zatem sobie z tym wszystkim poradzić?

Przede wszystkim zmianę zacznij od siebie. Nawet jeśli już związek się rozpadł, to nie
wchodź w nowy bez pochylenia się nad sobą, aby nie strzelić sobie w kolano, powielając
schemat. Bo nasz schemat jest w nas, a nie w drugiej osobie. Zajrzyj w swoją historię,
swoje rany i ograniczenia, pragnienia. Zobacz czego Ci brakuje, a czego masz w
nadmiarze. Popatrz na relację w jakiej byłeś z perspektywy. Może skorzystaj z pomocy
przyjaciela, specjalisty, kogoś, kto będzie uczciwie obiektywny. Często trzeba dużej
uczciwości wobec samego siebie, przyznać, że ja też zawaliłem, że ja też nie dałam w tym
czy tamtym rady … i wtedy buduj… zaczynając od siebie.

Jeśli jesteś jeszcze przed związkiem, przed zawarciem małżeństwa, zachęcam do
pochylenia się nad sobą, aby już u podstaw zacząć tworzyć dojrzałą relację. Jeśli już jesteś
w związku, gdzie jest światełko, choć nikłe, to nie rezygnuj. Bóg daje nam kolejne szanse,
warto z nich korzystać, pomimo trudu, bo to On nas tak naprawdę kocha ponad wszystko,
przecież nas w końcu stworzył z Miłości i do Miłości.
Bo o co tu w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? O Miłość, której mamy w sobie ciągle
za mało.
Ja wierzę w Miłość, która „….. nie ustaje..”, a jeśli ustała, to czy była faktycznie?
To pytanie do refleksji dla każdego osobiście. Bo”… jak śmierć potężna jest Miłość”.